Historia Polaka w hiszpańskim więzieniu "Gwiezdne wrota" cz.4

Wróćmy na parter, do owego korytarzyka z 4-rema tajemniczymi portalami, o których obiecałem opowiedzieć nieco później. Otóż właśnie "nadejszła ta wiekopołmna chwiła".

Po przekręceniu mosiężnej gałki, przekroczeniu szklanej dwuczęściowej, wysokiej, "nibywitrażowej" bramy i wejściu w ów zacieniony tunel, można było, oczywiście skierować swe kroki na wprost, przejść przez prawie zawsze otwarte już normalnej wielkości, białe, drewniane drzwi, wchodząc do... kuchni.

Jęk zawodu? Zdziwienia? Żalu? Zaskoczenia?

Już naprawiam i wyjaśniam.

Prawie całą dolną kondygnację zajmowała rodzina brata mojej mamy – Józefa. Żona Józefa – Józefa (to nie jest literówka) i ich córki: Marta i Irena.

To do ich kuchni właśnie prowadził portal nr.2 (licząc od prawej do lewej - nie wolno?)

Kuchnia prostokątna i jasna, bo z dużym i nowoczesnym, jak na owe czasy, oknem wychodzącym na podwórze, z prawdziwym (!)zlewozmywakiem, piecem węglowym, stołem pod oknem, krzesłami i... lodówką!

Z kuchni, na przestrzał, widać było sypialnię gospodarzy. Z dużym małżeńskim łożem zawsze starannie nakrytym pluszową kapą. Zamiast drzwi, pomieszczenia odgradzała kotara ze sznurków z nawleczonymi drewnianymi kulkami.

Portal nr.3

Kod: wysokie, poniemieckie, dwuskrzydłowe, białe odrzwia, jakby przyczajone we wnęce korytarza.

Rzadko kiedy stały otworem. Tylko w przypadku dużych świąt rodzinnych, kiedy zachodziła konieczność jednoczesnego transferu dużej ilości osób.

Było to po prostu, bezpośrednie wejście do salonu. Najczęściej korzystało się z tranzytu przez sypialnię i kuchnię.

Salon. Z prawdziwego zdarzenia. Wart swojej nazwy. Swego czasu wujek Józek (bo tak go będę nazywać od tej chwili) poszerzył go o istniejącą wcześniej werandę. Z typowego więc prostopadłościanu, zamienił go w bryłę z wysuniętym do przodu, doklejonym fragmentem sześcianu. (Trochę geometrii w literaturze też nie zaszkodzi).

Dla 4 - latków było tam dość miejsca do zabaw w chowanego, "strzelanego", czy nawet berka kiedy na dworze wiatr i deszcz dość dosadnie "zachęcały" do szaleństw wyjąc:

Niestety. Ta część parteru była oczkiem w głowie gospodarzy, a zwłaszcza cioci Józki.

A już najbardziej: dywan, kapy na kanapie, fotelach, koce, poduszki, jaśki, obrusy, szkła, kryształy, kredens, stół, politura na meblach, kolorowy telewizor... słowem wszystko.

Nie znaczy to, że wstęp do salonu był surowo wzbroniony - aaaależ skąąąądże. Wolno było się w nim bawić.

PO CICHU! <rotfl2>

Spróbuj to, drogi czytelniku wymusić na muszkieterze, czy zorro, co właściwie jeszcze nie było takie trudne.

Rozkaz to rozkaz.

Gorzej było z jego siostrą. Tej rozkazy się nie imały. (Do tej pory się nie imają - na całe szczęście). Nietrudno było się domyślić, że wujkowie byli "zachwyceni" każdą wizytą rodzeństwa w ich królestwie.

 

Czas na portal nr.1

Szanowny podróżniku.

Wytrzyj obuwie, umyj ręce, zmień ubranie i przygotuj się psychicznie, gdyż oto zobaczysz prawdziwy i pilnie przez gospodarzy, dla nich jedynie zastrzeżony skarb. Łazienkę.

Prawdziwą.

Co prawda małą, wąską, ciasną ale za to z wanną, umywalką, sedesem, górnopłukiem, kafelkami, ciepłą i zimną bieżącą wodą i nawet kostką toaletową.

Wujek "temi ręcami" tę "świątynię przyjemności" zbudował prawdopodobnie przerabiając jakąś starą nieużywaną komórkę. Od tamtej pory, nikomu, oprócz własnej rodziny, nie pozwalał nawet się do niej zbliżyć. Nie wiem czy ze strachu przed zapchaniem bądź zepsuciem czegoś, czy też przed zniszczeniem tej różnicy, która czyniła jego część planety lepszą. Tego się już nie dowiem i prawdę mówiąc nie chcę.

Piszący te słowa miał okazję zaledwie kilkakrotnie dostąpić zaszczytu "teleportacji" do tego, jakże odległego od jego świata, jednak prawie zawsze pod nieobecność jego pana i władcy.

Opisy osób, ich charakterów i osobowości, choć delikatnie już tu zasygnalizowane pozostawiam do bardziej sprzyjającej okazji. A że takowa nadarzy się wkrótce obiecuję, że nie wystawię Twojej, drogi czytelniku, jakże ważnej dla mnie cierpliwości, na zbyt wyszukaną próbę.

Oczekuje nas portal nr 4, choć szczerze mówiąc, w tej "konstelacji" był on dla mnie zawsze, niezaprzeczalnie numerem jeden.

Ciemny lecz barwy nie pamiętam, rzadko malowany i zwykle w cieniu, formatem bliźniaczy sąsiedniemu. Jednak tak jak portal nr.3 rzadko acz czasem bywał otwarty, ten nigdy nie stał otworem.

Aby go przekroczyć trzeba było nie tyle znać kod co... zastukać i nasłuchując uważnie po usłyszeniu magicznego:

Nacisnąć klamkę i ... wejść.

Jeden krok, zamknięcie za sobą drzwi, cofaly Cię w czasie i przestrzeni o... lata.

Znów znajdowaliśmy się w kuchni, lecz właściwiej byłoby powiedzieć w kuchnio – jadalnio – sypialni.

Na wprost - okno z widokiem na ogród przed domem i dalej na ulicę i domy za nią. Przed oknem drewniany stół z jednym, jedynym krzesłem. Po prawej piec węgłowy, z którego tak często spływały na stół w jakiś dla mnie niewytłumaczalny, zaczarowany wręcz sposób, tak zwykłe a tak niezwykłe:

- placuszki z resztek ciasta na pierogi ruskie pieczone na blasze

- pierogi ruskie smażone z cebulką na patelni

- placki ziemniaczane ze śmietaną

- pyzy ze smalcem

- kukurydza w kolbach czy

- kulesza z garnka.

Zabij mnie, szanowny czytelniku, ale nie wiem czym było to ostatnie, jak się toto przygotowywało i z czego. Jedyne co pamiętam to dreszcz oczekiwania, cień smaku i wspomnienie przyjemności jedzenia. Piec, z którego "odnowiony" stary, czerstwy chleb smakował lepiej niż świeży. Piec, który promieniował ciepłem na cały ten miniświat.

Po lewej stare, poniemieckie, pojedyncze łoże. Na nim niemożliwie, nieprawdopodobnie puszysta pierzyna i równie dobrze "odżywiona" poduszka. Uwielbiałem nurkować w te głębiny, co nie zawsze spotykało się z aprobatą właścicielki.

Istniało stąd jeszcze inne wyjście, a właściwie przejście do magazynku, składziku, którego sam profesor Snape, myślę, by się nie powstydził. Komórka pełna różnej maści, wielkości i kolorów: słoi, słoików, słoiczków, puszek, worków, woreczków, pudełek, pęków i pęczków, ziół i roślin, których nazw nie znam, nasion i nasionek, sadzonek, suszonek i sam nie wiem czego jeszcze. A przede wszystkim pełna zapachów.

Po powrocie rzut oka na ściany. Pomiędzy zasuszonym bukietami kwiatów obrazy Jezusa wskazującego na otwarte serce i Maryi w koronie. Zresztą kwiatów było mnóstwo, wszędzie, tych żywych, doniczkowych na parapecie, ciętych lub polnych w wazonach czy szklankach na stole.

Kolory i wonie. Setki zapachów potraw, lekarstw, ziół, pościeli, przypraw, drewna i węgla na opał, ognia, ogrodu, kwiatów. Jeśli to wszystko ubierzemy w muzykę trzaskających pomieni, ptaków za oknem i nie pamiętam jakich starych melodii z przedpotopowego radia jawi się świat, którego...już nie ma. Świat zniszczony ciasnotą blokowych, dokładnie wykonanych prostopadłościennych celi więziennych. Świat, gdzie nowe znaczyło: nowy smak, zapach, opowieść, nowa modlitwa a nie CD, DVD, MP3 czy PLAYSTATION3.

Świat bez zawiści, złości, pomówień, pogoni za karierą i pieniądzem. Świat spokoju, ciszy i "zawsze mam dla ciebie czas". Świat szczęścia, ale i ścisłych reguł. Mycia rąk i modlitwy przed jedzeniem. Świat ciepła i czarów, gdzie bezgranicznie królowała ta niewielka, przygarbiona i sterana życiem osoba. Z małymi, pomarszczonymi, słabymi dłońmi, z których biła ogromna moc.

Tak mała, słaba a tak potężna.

I tak kochana. Zawsze.

Babcia.

Portal zamknięty.

{jcomments on}
Web Marketing