Historia Polaka w hiszpańskim więzieniu "Synku, powiedz: Taaa...ta" cz.3

Technicy kończą już powoli sprzątanie sceny, ustawianie ostatnich rekwizytów, przygotowanie lin i sprawdzanie całej maszynerii służącej do podnoszenia kurtyny. Czas więc najwyższy zacząć przedstawiać bohaterów, przynajmniej tych z pierwszych stron tego /tu następuje skomplikowany ciąg specjalistycznych nazw określających typy, podtypy, grupy i podgrupy sztuk teatralnych. Pominiemy go ze względu na szacunek dla nerwów czytelnika, stanu tropikalnych lasów i troski o efekt globalnego ocieplenia. Poza tym autor nie chciałby wyjść na kompletnego gadułę i ... no dobrze, już przestaję/ Dramatu.

Ojciec.

Człowiek z grupy tych osób, których spotyka się raz i trudno nie zapamiętać.

Szczupły. Bardzo szczupły. Tak szczupły, że zawsze miał problemy z kupnem spodni. Jednak nogawki tych, które w końcu kupił, choćby nie wiem jak były dopasowane, zawsze trzepotały wokół jego nóg na wietrze.

No już dobrze - wszyscy mówili, że jest chudy jak szczapa - starałem się być elegancki.

Wzrost około 182 cm, zawsze lekko przygarbiony, "nieatletyczna" budowa ciała, nieproporcjonalnie długie nogi, dość długie ręce. Pociągła, prawie zawsze ogolona twarz z wyraźnie zaznaczonym ciemnym śladem po zaroście. Ciemnobrązowe oczy, wąski nos, bardzo wyraźne "jabłko Adama" i ciemne właściwie czarne włosy dopełniają obrazu. Chociaż...siwizna pojawiła się dość szybko. Powiedzmy więc szpakowaty. Cały Markus, cały on. Zresztą z tym imieniem długo miał problemy. Przynajmniej od momentu kiedy ukończył 18 lat i rozpoczął walkę o umieszczenie w dokumentach swojego imienia w oryginalnym brzmieniu. Już wcześniej komunistyczne władze stwierdziły, że Markus to jedno i to samo co Marek i nikomu nie powinno to robić wielkiej różnicy. /To tak jakby zamiast Juan wpisać Jan albo zamiast Jurgen – Jerzy. Kompletnie żadna różnica/

Ten człowiek jednak, nie wiedzieć czemu, był strasznie uparty i nie spoczął dopóki na początku lat 90-tych w końcu nie dopiął swego. Nie zapomnę kiedy wreszcie dostał zgodę i po wymianie dowodu, przyniósł go do domu pokazując z dumą.

Urodził się symbolicznie, w wigilie 1944 roku w Bytomiu, a właściwie Stadt B... jako nieślubne dziecko babci Gertrudy i człowieka, o którym wiem niewiele, choć teoretycznie był moim dziadkiem. Tyle tylko, że zostawił Tacie sporą kwotę, która (jak twierdzi rodzina mojego ojca) upłynęła w czasie jego młodości "chmurnej i durnej" razem z ekstraktem z ziemniaka, rozsławiającego niechlubnie na świecie kraj nad Wisłą. O swojej młodości Tata mówił niewiele tyle, że do 13-go roku życia nie znał słowa po polsku, w co mogę uwierzyć, bo do tej pory ma dość charakterystyczny akcent i kiedy mówi po niemiecku, wydaje się, że lepiej włada właśnie tym językiem. Z rzucanych przy stole, przy okazji rodzinnych spotkań, pretensji czy wspomnień można jednak wywnioskować, że życie mojego ojca warte jest osobnej historii.

Zawsze szukający niezależności (skąd ja to znam?), od zawsze buntownik (skąd ja to ...?), zawsze pod prąd (skąd...?) zawsze ze ślepą wiarą we własne możliwości (hmmmmm?).

Może kiedyś, szanowny czytelniku, dzięki Twojemu wsparciu i przy pomocy Taty i całej rodziny, uda się spisać "obyś żył wcześniej w ciekawych czasach". Tymczasem jednak wróćmy do tych "ciekawych czasów"

Do Gdziekolkowic trafił odbywając służbę wojskową mimo, że jak twierdzi rodzina, jako pracownik kopalni po prostu nie musiał. Późniejszy scenariusz już dosyć łatwo przewidzieć. Przepustka, atrakcyjna kelnerka w barze w małej wiosce. Przystojny, inny niż inni, elokwentny, czarujący (tego mu nigdy nie brakowało), czuły, romantyczny i zapewne szarmancki mężczyzna. Prawdopodobnie z większą gotówką niż inni. Nie wiem czy to była miłość od pierwszego wejrzenia. Wiem jak mama patrzyła na niego później i wiem,że go kochała. Bardzo. Ja stałem się owockiem tego kochania w danym momencie akurat niekoniecznie chcianym. /Pamietasz czytelniku niefortunny żart z początku tych stron?... No właśnie/

Tata na Śląsk wrócić nie chciał. Dlaczego?

Tego nie wiem.

Być może wrócili razem i stamtąd uciekli. Nie wiem. Koniec końców zostali w Gdziekolkowicach na naszych"apartamentach".

On zaczął pracę w niedalekich dużych zakładach jako elektryk. Przez całe życie szukał czegoś więcej, a tu szare życie w warunkach opisanych wcześniej, do tego "wspaniałe" stosunki rodzinne, które opiszę później - to musiało być stresujące.

Na śląsku przyzwyczaił się do "normalnego" życia: "normalne" warunki sanitarne, "normalna" komunikacja, lepsze zaopatrzenie w sklepach, lepsza infrastruktura, miasto. Po prostu inny świat.

Z czasem na pewno pojawiło się rozgoryczenie, żal i bezsilna złość, bo z jego pensji ciężko było odłożyć cokolwiek. Warunki i możliwość otrzymania mieszkania, tzw."spółdzielczego" były niczym obietnica raju. Można je było uzyskać po od 15-30 latach systematycznego wpłacania na książeczkę mieszkaniową. Bardzo "budująca" perspektywa. Nikt, oprócz niego samego, nie wie co działo się w jego sercu i głowie. Wszyscy wiedzieli, że jest świetnym fachowcem, "złotą rączką", specjalistą wysokiej klasy od plątaniny przewodów, wszystkich tych "pstryczków, elektryczków" i krzyczącej w pieluchach, a właściwie w wysokiej gorączce lamp el.-elektroniki.

Niestety nie odmawiał kiedy ktoś nalewał.

Cholernym cholerykiem był chyba od urodzenia. W połączeniu z odwieczną, wieczną i stuprocentową nieomylnością (w jego mniemaniu) często dawało mieszankę wybuchową eksplodującą z siła wulkanu. Skutki można było porównać jedynie do przejścia tsunami. Przy tego typu miksturze byle błahostka powodowała zapłon; potworny krzyk i nierzadko rękoczyny. /zapamiętaj to drogi czytelniku, niestety to ważne :( /

Najgorsze wspomnienia mam jednak z działalności jego pomocnika. Tak zwykł nazywać rzemienny pas o grubości ok 0,5cm szerokości ok 3 - 4cm i długości ok 80cm składany na czworo. /jak to możliwe, że pamiętam wymiary? pominę to pytanie znaczącym milczeniem/

Używał go z pasją godną żołnierzy rzymskich z filmu M.Gibsona. Lądował on jednak na szczęście tylko w okolicach pupy. Uwierz, szanowny gościu, że to wystarczało by słowo ból nabrało zupełnie innego wymiaru. Wystarczyło by nauczyć co oznacza strach a później przerażenie. To pamiętam.

Czego nie pamiętam?

Nie pamiętam kiedy tato wziął mnie na kolana ot tak: pogadać, poczytać, zrobić coś razem, wytłumaczyć cokolwiek brzdącowi, naprawić czy po prostu się powygłupiać; przytulić i pośmiać się, posiedzieć - jak ojciec z synem. Nie pamiętam jak on się śmieje, szczerze, czysto, serdecznie, tak normalnie, przepraszam Tato.

Nie pamiętam, ale to wina mojej pamięci.

Na pewno.

Mama

Zapytasz czytelniku dlaczego zacząłem od ojca, jeżeli każde dziecko zawsze (lub prawie zawsze) bardziej lgnie do matki?

To prawda. Tak było, jest i pewnie będzie, jeśli nie spotka nas jakaś katastrofa genetyczna na miarę "antyseksmisji". Jednak problem w tym, że moja mama jest tak kochana, spokojna i dobra jak...jak mama. Zawsze była blisko kiedy się uderzyłem, kiedy się coś złego przyśniło, kiedy ktoś mi zabrał zabawkę, kiedy pszczoła użądliła, kiedy się poparzyłem,kiedy...

Spróbuj sam, drogi gościu, opisać swoją matkę... proszę... spokojnie mamy czas. Potrzebujesz go więcej?

To może wstąpmy na kawę?

Zapraszam.

Widzę, że kawa przypadła do gustu, cieszę się. To może, teraz, szanowny czytelniku, spróbujesz swoich sił i postarasz się opisać swoją matkę?

No tak masz rację. To moja scena i mój czas na "popisy literackie", ale trzymam za słowo. Poczekam na list z portretem Twojej matki, słowem malowany.

Jak zacząć. ..?

Wiem!

Ciepło!

Ciepło, które otaczało ją od zawsze.

Mama odkąd pamiętam, nigdy nie była ani zbyt wysoka, ani zbyt niska, ani za "puszysta", ani za szczupła. Taka w sam raz.

Przypominam sobie kiedy to pewnego razu, w autobusie do ośrodka zdrowia, przechwyciłem pełne podziwu spojrzenia kilkunastoletnich chłopców spoglądających na odkryte przez "midi", nogi.

Nie zapomnę jej reakcji. Uśmiech mający w sobie tyle zadowolenia co... rozbawienia.

Mama chyba sama do tej pory nie wie jaki naturalny kolor mają jej włosy. Od wielu lat farbuje je na blond.

Twarz ani specjalnie ładna, ani brzydka. Taka jakich wiele, po codziennym jej widywaniu, po kilkunastu dniach nagle odkrywasz ze zdziwieniem:

<< jak ja mogłem tej dziewczyny nie zauważyć wcześniej?!>>

Albo... nie odkrywasz nic.

Figura - trudno pisać o własnej mamie jako o kobiecie, ale była zgrabna, nawet bardzo zgrabna. Koloru oczu nie pamiętam.

Nie znam. Wstyd. Wybacz mamuś.

Maria. Prosta, uczciwa dziewczyna z małej wsi. Dla niej stary rozwalający się autobus wiozący ją do oddalonego o kilka kilometrów, zatłoczonego ośrodka zdrowia czy do szkoły wieczorowej to była norma.

Normą też był sklep "wielobranżowy", w którym zawsze było to samo i trzeba było wstać dość wcześnie rano żeby kupić pączki, bo później "wyszły".

Nie mam pojęcia czy, co i ile czytała. Nie wiem też jakie filmy oglądała, ale jakie można było oglądać biorąc pod uwagę repertuar "kina objazdowego", które zaglądało do gdziekolkowickiego domu kultury "raz na ruski rok".(spr.google - kino objazdowe).

Nie znam jej aspiracji i tego co naprawdę planowała robić w życiu, ale sporo musiało ją kosztować samozaparcia i wysiłku, aby po kilku godzinach użerania się z klientami dojeżdżać do szkoły wieczorowej, żeby zdobyć kolejny zawód.

Wiem jedno na pewno. Kochała nas (i dalej kocha).

Kochała ponad wszystko, byliśmy dla niej całym, wielkim, kolorowym światem. Ważniejsi niż pokusy wielkich miast z ich blichtrem, luksusami, możliwościami marnowania czasu i pieniędzy, pogonią za karierą i sukcesem, ich odwieczną obcością i stresem, o których to zawsze wiedziała niewiele.

Poświęcała nam cały swój czas aż do momentu kiedy zaczęła pracować, notabene, w tych samych zakładach co jej mąż. Jednak nawet wtedy to ona gotowała, sprzątała, prała, cerowała, zmywała, szyła, dbała o nas i opiekowała się kiedy byliśmy chorzy. Zawsze nas broniła, chroniła przed "świętym" gniewem rodziciela. Nie raz własnym ciałem osłaniała przed argumentami "pomocnika".

Czy była aniołem?

Dla mnie tak, chociaż i jej zdarzało się stracić równowagę.

Jak to możliwe?

Zapewne pamiętasz, drogi gościu, największy "skarb" rodzinny stojący na samym środku "salonu". Otóż to, ten ciemny drewniany, składany stół! Piszący te słowa od dość dawna posiadał zacięcie, nazwijmy to "artystyczne". Pewnego dnia zdjął on z tegoż skarbu, pięknie wyszydełkowany przez domowego anioła obrus i najwierniej jak potrafił, bodajże cyrklem, wyrył na nim: nasz dom z oknami, drzwiami, płot, słońce, drzewo, mamę, tatę i siebie. Na siostrę już weny nie stało.

Licząc na poklask nieświadomych niczego pozostałych członków rodziny, oczywiście przykrył dzieło bardzo starannie. Jakież było zdziwienie i rozgoryczenie 4-latka, zadowolonego ze swojego rysunku, kiedy to, po wielkim odkryciu, miast podziwu, zachwytu, najpierw zobaczył zaskoczenie powoli przechodzące w przerażenie graniczące z rezygnacją a na koniec rosnącą złość, malujące się nawet na twarzy ukochanej i zawsze wszystko rozumiejącej mamy. Później "artysta" z obawy przed ciężarem "popularności" i "fanami" uparł się, że nie wyjdzie spod materiału bazowego swojego rękodzieła. Dopiero wielokrotne namowy, perswazje i przekonywujący...ekhem... "kontrakt" zmusił go do opuszczenia kryjówki. Dodam tylko, że przez kilka następnych godzin nie mógł siadać i to nie z powodu dużej ilości zadań do wykonania ;)

Mama.

Widziałem jej płacz.

Często wtedy podchodziłem do niej i przytulając się mówiłem:

Próbowała się uśmiechać żeby mnie uspokoić i przytulała bardzo mooooocno. Głaskając po mojej małej, głupiutkiej głowie.

Widziałem jej śmiech.

Lubiła się śmiać. Wiem, że wciąż lubi. Zawsze starała się znaleźć czas, żeby nas połaskotać, albo po prostu razem się powygłupiać. Cieszyła się i była dumna, pewnie bardziej niż ja, z każdej mojej "piątki" /dla młodszych pokoleń: skala ocen w owych czasach była dość prosta 2-niedostateczny,5-bardzo dobry/. Z każdego mojego choćby najmniejszego sukcesu. Chłonęła każde słowo z tego co jej opowiadałem o wszystkich tych nieprawdopodobnych historiach i wynalazkach. Widziałem, że często nie rozumiała zbyt wiele, ale zawsze słuchała uważnie.

Mama.

Dwie proste sylaby dające życie, ciepło i bezpieczny dotyk pierwszych dni na tym okrutnym świecie. Opiekę i troskę pierwszych lat porażek, pytań, lęków. Cierpliwość dla rozgorączkowania pierwszymi sukcesami, radościami lub fascynacjami.

Czy to przypadek, że to słowo,tak proste, a tak promieniujące ciepłem zaczyna się na tę samą literę co inne, równie gorące, dające i mogące odbierać życie.

Słowo: Miłość.

{jcomments on}
Web Marketing